Zacznę prosto: dotychczas najlepszy crossover. I nie mówię tutaj o crossoverze Arrowwersum, tylko ogólnie o crossoverach seriali superhero.
Już pierwsze minuty Supergirl pokazały, że twórcy posłuchali krytyki po zeszłorocznym crossie. Po pierwsze, potraktowali cztery odcinki czterech różnych seriali jako film — czterogodzinny film. Nie było tak, że skupiali się na danej grupie aktorów, bo to była akurat ich godzina serialu. Ułożyli to tak świetnie, że przez cztery godziny wczuwasz się w opowiadaną historię.
Budżet wykorzystany na serial był na pewno spory, że aż się boje, iż wykorzystano całe zasoby i kolejne odcinki mogą przez to leżeć. Pod względem technicznym jest to mistrzostwo! Dynamiczne kamery, których próżno szukać w innych odcinkach, genialne wstawki, przerywniki czy nawet bardziej dopracowane efekty specjalne. Wygląda to słodko, że aż czasami mdli — w pozytywnym znaczeniu.
Relacje między postaciami zostały ładnie pokazane. Sara i Alex, Mick i Caitlin, Caitlin i Palmer, czy nawet Mick i kapitan Singh — na to się przyjemnie patrzy. Początek wydarzenia to ukazanie zwyczajnego życia bohaterów, zwyczajnych problemów — czegoś, czego jest dość mało w zwykłych odcinkach.
Śmierć Steina jest jedyną śmiercią w Arrowwersum, która ma jakikolwiek emocjonalny sens. Wątek Jaxa i Martina został pięknie zakończony, że w ostatniej rozmowie przechodziły mnie ciarki.
Debiut nowych postaci, ważnych postaci takich jak Citizen Cold czy The Ray jest dość oklepany. Inaczej... Samo przedstawienie Ziemi-X i jej postaci jako wstęp do serialu animowanego jest genialne — wiemy trochę, ale nie za dużo — tak, aby zachęcić do oglądania serialu. Jednak wyżej wymienione postacie jak na cztery godziny zostały przedstawione w końcówce, którą niewiele nam dała. Nie mogliśmy zobaczyć poszczególnych relacji z wojownikami wolności, nie znamy nawet zalążka ich życia — po prostu są i tyle.
Przechodząc do oceny ogólnej, mamy akcję, mamy fabułę (którą jednak może nie wszystkim przypaść do gustu), mamy humor i trochę zwrotów akcji. Techniczne jest bardzo dobrze, sporo CGI, ale nie tak oklepanego, jak w zwykłych odcinkach. Muzyka jest genialna! Blake Nelly dostał zespół, bo wykonali kawał dobrej roboty. Mamy popularne utwory, mamy odniesienia do hymnu Niemiec i mamy Melissę Beniost z utworem "Runnin' home to you". Obsada też niczego sobie, gdyż mamy najważniejsze postacie, niektóre mniej użyte, inne więcej, ale to działa.
Czy polecam? Owszem! Twórcy posłuchali fanów i coś skleili, stawiając sobie poprzeczkę dość wysoko. To nie jest normalne, kiedy crossover niskobudżetowych seriali jest lepszy, niż wysokobudżetowy film ze stajni DC — tak, mówię o Justice League... Można? Jak najbardziej.